Pozwólcie, że opowiem Wam dwie krótkie historie…
Ania
Pojawił się nagle, jak to na wsiach często bywa. Brudny, wystraszony, łaciaty kundel średniej wielkości. Może przybłąkał się tu z innej wsi albo ktoś go wyrzucił z auta? Teraz chodził od bramki do bramki, próbował wygrzebać coś ze śmietników, niektórzy mieszkańcy rzucali mu resztki z obiadu. Czasem dzieciaki wracając ze szkoły podetknęły kanapkę pod pysk. Ania widywała Ciapka, jak go nazywała w myślach, już od dobrych dwóch tygodni. Pierwszy raz dostrzegła go, gdy wyszła na spacer ze swoją trzyletnią córeczką. Uroczy, choć zaniedbany psiak trzymał się na dystans. Po powrocie Ania wystawiła plastikową miskę z karmą swojego Bruna. Bruno to owczarek niemiecki długowłosy, duma męża Ani. Mieszka wygodnie w domu, a wieczorem biega luzem po podwórku i szczeka na Ciapka zawzięcie przez ogrodzenie… Łaciaty przybłęda coraz częściej przebywał pod płotem Ani, znikał tylko gdy Bruno biegał luzem po posesji. W deszczowe dni chował się w okolicznych krzakach. Ani pękało serce, gdy widziała, jak pies moknie, zwinięty w kłębek w chaszczach. Któregoś dnia piesek w końcu do niej podszedł, dał się pogłaskać małej Agatce, nawet wystawił brzuszek do pieszczot. Niektórzy sąsiedzi traktowali Ciapka pozytywnie, inni go przeganiali, denerwując się szczególnie, gdy ich suczki miały cieczkę. W końcu pan Jan przyszedł do Ani i zaczął krzyczeć, że jeśli czegoś nie zrobi z tym kundlem, który przystawia się do jego rasowej suczki, to odstrzeli mu łeb… Ania była wystraszona. Nie mogła wziąć Ciapka do siebie, bo miała już jednego psa, a Bruno Ciapka nie lubił. Mąż także był przeciwny, sugerował, żeby zadzwonić do hycla i wywieźć psiaka do schroniska. Brzmiało to strasznie, ale Ciapek był w realnym niebezpieczeństwie. Ania za radą przyjaciółki wyszukała w internecie fundację zajmującą się bezdomnymi zwierzętami, która niedawno powstała w pobliskim mieście. Była późna godzina, ale Ciapek znów mókł pod krzakami… Już listopad, było bardzo zimno. Biedny, wierny piesek. Ania wzięła telefon do ręki.
-Dzień dobry, nazywam się Anna Kowalska. Ja dzwonię w sprawie pieska… On tutaj moknie, taki biedny, od miesiąca się błąka po wsi. Wie pani, ja mam już psa, małe dziecko, nie mogę go wziąć. Ale on bardzo lubi dzieci, daje się głaskać, jest miły i grzeczny! Siedzi u mnie pod płotem. Czy mogliby państwo…
-Proszę panią – przerwał jej raczej oschły głos. – Niestety, nie prowadzimy schroniska dla zwierząt. Nie mamy gdzie zabrać tego psa, nasze domy tymczasowe są pełne.
Ania była tak zaskoczona, że przez chwilę nie wiedziała co powiedzieć. W końcu wydukała: – Ale tu sąsiad grozi, że go zabije… A on taki wierny, jakby pani go widziała! To uroczy piesek!
-Rozumiem. – Odpowiedziała pani z drugiego końca słuchawki. – Ale naprawdę nie mamy miejsca… Może uda się załatwić tymczas w fundacji z innego miasta, ale na to potrzebujemy kilku dni. Czy nie mogłaby pani przetrzymać psa u siebie? Chociaż do tego czasu, przywieziemy pani karmę…
-Ale ja mam psa! I malutkie dziecko! – Zdenerwowała się Ania. Przecież już to mówiła! Co mąż powie, jeśli weźmie Ciapka na podwórko? A jak ucieknie i kogoś ugryzie? To już będzie jej odpowiedzialność! – Przecież wy po to jesteście, żeby zabierać takie psy!
-Niech pani zrozumie, my nie jesteśmy pracownikami, to jest wolontariat! Też mamy po parę psów! – Głos był już bardzo poirytowany. – Robimy co możemy w naszym wolnym czasie, nieraz za nasze własne pieniądze. Nie jesteśmy w stanie się rozdwoić…
-To po co w ogóle się ogłaszacie, że pomagacie psom?! – Ania była bliska płaczu. – W końcu tego psa ktoś zabije albo on kogoś pogryzie, ktoś musi zareagować!
Pani z fundacji, z wyraźnym trudem tłumiąc zdenerwowanie, wyjaśniła Ani, że nie może nic więcej zrobić i pies musi poczekać kilka dni, aż zorganizują mu tak zwany tymczas – dom tymczasowy. Ewentualnie Ania może zadzwonić do urzędu gminy, żeby psa zabrał hycel. Na tym zakończyła rozmowę. Ania aż trzęsła się z oburzenia. Widziała z okna biednego Ciapka… Jak ta baba mogła być taka? Gdyby Ania mogła to, by go wzięła! A jeśli jutro pan Jan w końcu wyciągnie wiatrówkę albo pies wpadnie pod auto? Mogła zadzwonić do hycla, ale to słowo tak się źle kojarzyło, a ostatnio w telewizji widziała program o strasznych warunkach w schroniskach.
Kobieta ze łzami w oczach usiadła przed monitorem komputera i rozżalona zaczęła pisać na swoim profilu facebookowym o tej paskudnej rozmowie.
Kaśka
Była ledwo żywa – tyle rzeczy spadło na nią naraz. Kaśka wtaczała się po schodach do swojego mieszkania, na rękach niosąc niewielkiego, brzydkiego jak noc kundla. Zza drzwi usłyszała znajome poszczekiwanie. Otworzyła drzwi. Obskoczyły ją trzy kłębowiska sierści, podniecone wizją spaceru. „No tak, jeszcze to!”, pomyślała Kaśka zniechęcona. Dwa bliźniaczo do siebie podobne czarne koty tylko łypnęły z najwyższej półki komody. Z pokoju dobiegł dźwięk tłumionego kaszlu.
-Bartek, i jak? Lepiej trochę? – Zawołała, odkładając na podłogę coś, co równie dobrze mogło być psem, jak i zdechłą wydrą.
-Tak, khe-khe, mamo, wyjdź z psami, bo wariują! – Odpowiedział siedmiolatek. Kaśka westchnęła ciężko. Urlop w pracy, bo choroba dziecka. Kolejny raz- szef znacząco spojrzał na Kaśkę, gdy prosiła o wolne. Co gorsza, przygarnięty tymczasowo Piękniś, nazwany tak ze względu na jego niesamowicie odpychającą urodę, miał padaczkę i musiała często stawiać się u weterynarza. Ktoś wyrzucił go do rowu i zostawił na pewną śmierć. Całe szczęście, że to prezeska fundacji na niego trafiła. Jeden z kotów, odebrany patologicznej rodzinie Maniek, nadal nie nauczył się, że potrzeby należy załatwiać do kuwety… Tylko Pikuś, Azorek i Mamba były w dobrym nastroju, jak zawsze przed spacerem. Trzeba je wyprowadzić zanim Andrzej wróci z pracy. Bardzo je lubił, ale gdy wracał z trasy był tak zmęczony, że nie miał nawet siły się z nimi witać. Kaśka już zaczęła ubierać zniszczone tenisówki, przeznaczone do spacerów z psami, gdy zadzwoniła komórka. Nieznany numer, pewnie znowu coś… Odebrała.
-Dzień dobry, nazywam się Anna Kowalska. Ja dzwonię w sprawie pieska…
Piesek. Już miał imię, Ciapek. Łagodny, kochany, miły dla dzieci, wszystko cudownie, ale oczywiście nikt go nie chce. Kaśka poczuła, że krew ją zalewa. Opanowała się.
-Proszę panią – odezwała się – Niestety, nie prowadzimy schroniska dla zwierząt. Nie mamy gdzie zabrać tego psa, nasze domy tymczasowe są pełne.
Spojrzała na Pięknisia, a ten odpowiedział jej merdaniem ogona i łypnięciem wyłupiastych oczu.
-Ale tu sąsiad grozi, że go zabije… A on taki wierny, jakby pani go widziała! To uroczy piesek!
„No pewnie, sąsiadowi już nie pasuje bezdomny pies, zawsze ktoś taki musi się znaleźć”, pomyślała Kaśka. W myślach przeliczyła – pani Nowak ma dwa szczeniaki na tymczasie, Milena bierze tylko suczki, bo jej Bari samców nie trawi, inni są zawaleni tymczasami lub nie chcą brać do siebie obcych psów, przecież im nie wciśnie ich do gardła. Poczuła się bezsilna. „Ale może Karolina z tej drugiej fundacji…?”, przypomniała sobie. „Ona ma bzika na punkcie łaciatych psów. Na pewno coś wymyśli! Tylko, że teraz jest na seminarium, tak pisała na facebooku, pewnie to trochę zajmie…”. Uspokojona genialnym pomysłem, Kaśka poprosiła panią Anię o przetrzymanie Ciapka. W końcu to nie problem, zamknąć psa na dwa dni gdzieś w pokoju, żeby nikt go nie skrzywdził. Odpowiedź znów podniosła jej ciśnienie.
-Ale ja mam psa! I malutkie dziecko! – Zdenerwowała się kobieta po drugiej stronie. Kaśka już chciała dodać kąśliwie, że też ma dziecko, do tego chore, cztery psy, dwa koty i małe mieszkanie, a nie dom z ogrodem, ale powstrzymała się. Trzymając nerwy na wodzy, wytłumaczyła, że pies może poczekać kilka dni lub można go zgłosić do gminy, żeby wyłapał go hycel. Poprosiła panią Annę o namiary i zakończyła rozmowę.
Psy leżały pod drzwiami, już chyba nie wierząc w ten obiecany spacer. Kaśka sięgnęła po smycze i wyszła z nimi, ale nawet ruch jej zbytnio nie uspokoił. Po powrocie wspomniała na profilu facebookowym o stanie Pięknisia, a następnie, rozżalona, opisała tę paskudną rozmowę.
Najnowsze komentarze