Wydaje się, że psie parki rosną jak grzyby po deszczu – ich powstanie jest nagłaśniane w mediach, a wzmianki o nich w internecie są szeroko rozpowszechniane przez psiarzy. Tak naprawdę wcale nie jest ich za dużo, a na pewno – nie dość dużo, by rozwiązały problemy psiej braci. Dobrze jednak, że powstają i coraz częściej uwzględniają realne potrzeby naszych zwierząt.
Zauważyłam jednak pewną rzecz, która mnie zasmuca – samym właścicielom psów nie zależy na ich powstawaniu. Ilu macie znajomych z psami? Jeśli odejmiemy od tej grupy część „psiarzy”, czyli osób posiadających psa świadomie, które ćwiczą z nim sporty czy sztuczki, prowadzą bloga na jego temat czy są żywo zainteresowane kynologią – zostaje nam grupa „zwykłych posiadaczy psa”. Wbrew pozorom, grupa duża, złożona z ludzi zasadniczo niezainteresowanych zwierzęciem, które żyje z nimi pod jednym dachem.
To ludzie, którzy charakteryzują się pewnymi cechami wspólnymi:
a) na pytanie po co posiadają psa, odpowiedź brzmi: wychowałem się z psem, zawsze w domu był pies, lubię psy, tak jakoś wyszło;
b) nie sprzątają po psie, nie widzą w tym sensu, na pytanie, czemu tego nie robią migają się od odpowiedzi albo wygłaszają, że to miasto powinno dbać o trawniki;
c) na spacer chodzą zawsze stałymi, niezbyt długimi trasami, podczas niego nie zwracają uwagi na zwierzaka, który zajmuje się wąchaniem i załatwianiem potrzeb fizjologicznych;
d) gdy jadą na wakacje, podrzucają psa rodzinie lub znajomym;
e) wykazują brak elementarnej wiedzy na temat psów: uważają, że posłuszeństwo jest wrodzone i zależy od rasy psa, wygłaszają popularne mity na temat psów; jednocześnie nie mają ochoty pogłębiać wiedzy o tych zwierzętach i wypierają wszelkie próby doedukowania ich przez znajomych.
Takie osoby nie pójdą do psiego parku, nawet jeżeli stałby on 15 minut spacerkiem od ich miejsca zamieszkania. Nie skorzystają z atrakcji przez taki park oferowany, nawet jeśli już tam się wybiorą: spuszczą psa i będą oglądać, jak przeszkadza on innym psom. Ewentualnie spotkają sobie podobnych i będą opowiadać zabawne anegdotki na temat psów („jest taki śmieszny, kiedy kradnie nam jedzenie ze stołu”) lub wygłaszać kazania na temat żywienia („zawsze karmiłam psa kaszą i żyje!”). Gdy przychodzi do głosowania na temat wykorzystania budżetu obywatelskiego, zagłosują na nowe oświetlenie drogi czy parking – przecież ich psu wystarcza dwadzieścia minut spaceru wokół blokowiska, są ważniejsze sprawy niż jakiś wybieg dla psów. Gdy na trawnikach wyrastają tabliczki „Zakaz wyprowadzania psów”, nie przejmują się – odciągają psa z tego trawnika, żeby popuścić mu smycz na kolejnym. Swoją drogą, ciekawe co się stanie, gdy tabliczki staną na wszystkich skrawkach zieleni w ich okolicy? Pewnie zaczną wychodzić w nocy, żeby nikt nie widział, jak ich pies załatwia „te sprawy” tuż pod znakiem…
Trudno mi ocenić, jak jest w dużych miastach – sama mieszkam w niewielkim. Grupa „posiadaczy psów” stanowi tutaj ogromną większość. Pewne cechy są do tego stopnia wyolbrzymione, że aż karykaturalne: na przykład stałość tras spacerowych. Jeśli na drodze „posiadacza” stanie wielki pies, ten prędzej wejdzie w niego z rzucającym się na smyczy zwierzątkiem, niż skręci w inną uliczkę. Jeśli trawnik jest zajęty przez innego właściciela z pupilem, dana osoba jest w stanie stać dziesięć minut ze znudzonym psem, czekając, aż tamta osoba zejdzie z tego kawałka zieleni, zamiast przejść się trochę dalej. Spotykam osoby, które nie pozwalają psu wąchać trawy („siki są toksyczne”) i takie, które nic złego nie widzą w tym, że ich zwierzak dostaje szału na widok innego („oj, Pimpek, taki groźny jesteś”). Podsumowując: są to ludzie mający psa nie-wiadomo-po-co, nie wiedzący o nim nic, traktujący go jako coś pomiędzy przytulanką a przykrym obowiązkiem. Czy stanowią większość? Nie wiem, może przez to ich przywiązanie do jednej spacerowej ścieżki po prostu częściej się na nich natykam. Wiem jedno – do psiego parku by nie poszli. Nie idą nawet na łąki, które są dziesięć minut drogi od bloku, a ich psy znają jedynie kilka trawników w okolicy. Nie boli ich to, że zamyka się kolejne tereny zielone dla psów. A przecież jakby wszystkie osoby, które posiadają psa, zaprotestowały – byłaby ich ogromna ilość! Czasem jeden pies przypada na cztery osoby w rodzinie, to już cztery głosy, czterej wyborcy. A buntuje się tych kilka osób, które widzą w tym przejaw dyskryminacji i ograniczenie wolności zarówno psów, jak i ich właścicieli. Reszta idzie „srać psem na trawnik”.
Żeby podsumować trochę bardziej pozytywnie: wydaje mi się, że jest na to rada, którą duża część psiarzy już realizuje. To promowanie posiadania psa jako stylu życia. Przekonanie ludzi, że pies jest elementem image’u, obok zdrowego odżywiania, biegania, świadomości ekologicznej, dbania o środowisko. Na pewno przemawia to do młodych ludzi, szczególnie, że psiarze stanowią pewną społeczność, do której można przystąpić jedynie po spełnieniu określonych warunków: kupna lub adopcji psa, szkolenia i wychowywania go, brania udziału w psich imprezach. Dobrze mieć galerię zdjęć zwierzaka lub bloga oraz odwiedzać i komentować galerie i blogi innych. W ten sposób tworzy się sieć znajomości związanych z posiadaniem psa, a grupa psiarzy staje się atrakcyjna, kojarzy się z osobami otwartymi i realizującymi swoją pasję. O ile trudno przyciągnąć ludzi starszych, którzy przez całe życie spacerowali z psem trasą „do i ze sklepu”, to już ich dzieci chętnie tego psa zabiorą na psi festyn, gdzie wygra on nagrodę „najładniejszego kundelka” czy „najsympatyczniejszego psa”. A tam dowiedzą się, że trzeba po psie sprzątać, że z psem można ćwiczyć i trenować – i jest to fajne. Dlatego w edukacji, promocji i tworzeniu atrakcyjnych miejsc i imprez poświęconych psom widzę nadzieję dla naszych zwierząt – i nas samych.
Najnowsze komentarze